[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Eddie'ego...
- Kto ci powiedział, jak mu na imię? - zapytał wybystrzony.
-~ Kelnerka.
- Taa? Barman mówił, że telefonował do ciebie do Las Vegas.
- Próbowałem pociągnąć barmana za język. Rozumie pan? Nabiłem go w butelkę.
Starałem się chytrze go podejść.
- No i czego się dowiedziałeś?
- Nieboszczyk ma na imię Eddie i był kierowcą ciężarówki. Czasami wstępował tutaj
na drinka. Trzy dni temu dzwonił stąd wieczorem do Las Vegas. Sarfip-son był wtedy
w Las Vegas.
- Nie bujasz?
- Nie bujałbym pana, panie władzo, nawet gdybym mógł.
- OJezu-powiedział.-Wszystko się zgadza.no nie?
- Nie przyszło mi to do głowy. Bardzo dziękuję, że zwrócił mi pan na to uwagę.
Obdarzył mnie dziwnym spojrzeniem, ale odłożył rewolwer.
10 - Ruchomy cel
Rozdział 20
Odjechałem od baru niecały kilometr autostradą, zakręciłem i wróciłem w to samo
miejsce. Wóz zostawiłem na przeciwległym rogu. Samochód zastępcy szeryfa stał
jeszcze na parkingu.
Mgła się unosiła, rozrzedzała na niebie jak mleko w wodzie i zdmuchiwana przez
wiatr odpływała nad morze. Poszerzający się horyzont przypominał mi tylko, że Ralf
Sampson może być daleko stąd - właściwie wszędzie. Może umiera z głodu w
górskiej chacie, leży na dnie morskim albo w głowie ma dziurę jak Eddie.
Samochody mijały zajazd śpiesząc w obu kierunkach, do domu albo ku jaśniej
rozbłysłym światłom. Moja twarz, odbita we wstecznym lusterku, była upiornie
blada, jakbym trochę zaraził się śmiercią od Eddie'ego. Pod oczami wystąpiły mi
kręgi, zarost wymagał zgolenia.
Nadjeżdżająca z południa ciężarówka przetoczyła się koło mnie powoli. Skręciła na
parking Baru Narożnego. Była granatowa, budę miała zamkniętą. Z szoferki
wyskoczył mężczyzna i zaszurał nogami po asfalcie. Poznałem jego elastyczny chód,
a w świetle padającym od drzwi także i twarz. Dziki rzezbiarz wyrąbał ją z kamienia,
po czym roztrzaskał drugim kamieniem.
Na widok czarnego wozu policyjnego zatrzymał się raptownie. Przystanął, zawrócił i
pobiegł z powrotem do ciężarówki. Ze zgrzytem przerzucanych biegów wyjechała z
parkingu i ruszyła drogą do White Beach. Kiedy tylne światło zmalało do rozmiarów
czerwonej iskierki, podążyłem jej śladem. Droga była najpierw asfaltowa, potem
żwirowana, wreszcie piaszczysta. Przez trzy kilometry łykałem kurz, który on
wzbijał.
Między dwoma urwiskami, gdzie droga dochodziła do plaży, przecinała ją inna.
Zwiatła ciężarówki skręciły w lewo i wspięły się na stok. Kiedy minęły grzbiet
wzniesienia i znikły mi z oczu, pojechałem za nimi.
146
Droga była wąska, wycięta w zboczu wzgórza. Z grani widziałem ocean rozpostarty
w dole po prawej ręce. Wśród chmur znoszonych ku morzu wędrował księżyc. Jego
światło odbijało się od czarnej wody matowym ołowianym blaskiem.
Przede mną szczyt wzgórza się spłaszczył, droga wyprostowała. Jechałem dalej
wolno, z pogaszonymi światłami. Zanim się zorientowałem, dogoniłem ciężarówkę.
Stała w alejce, nie zdradzając się reflektorami,
0 pięćdziesiąt kroków od drogi. Nie zatrzymałem wozu.
Jeszcze czterysta metrów i droga raptownie urwała się u stóp wzgórza. Na prawo
kręta polna droga wiodła nad ocean, ale wjazd uniemożliwiała zamknięta drewniana
furtka. Zakręciłem w ślepej uliczce i pieszo wspiąłem się na stok.
Rząd eukaliptusów, strzępiasty na tle nieba, wyznaczał brzeg alejki, na której stała
ciężarówka. Zacząłem iść pod osłoną drzew, równolegle do drogi. Wyboisty teren
porastały kępy ostrej trawy. Potykałem się często. A potem otwarła się przede mną
wolna przestrzeń
1 omal nie przestąpiłem krawędzi urwiska. Daleko w dole białe fale przybrzeżne
głaskały plażę. Morze sprawiało wrażenie dość bliskiego, by dać w nie nurka, lecz
twardego jak metal.
W prawo pode mną majaczył biały prostokąt światła. Złażąc i ześlizgując się po
zboczu, czepiałem się trawy, żeby nie upaść. Wokół światła zarysowała się sylwetka
budynku, białej chaty tkwiącej u nasady urwistego cypla.
Przez odsłonięte okno widać było cały pokój. Nama-cawszy rewolwer w kaburze
podkradłem się na czworakach pod ścianę, W izbie znajdowało się dwoje ludzi.
%7ładne z nich nie było Sampsonem.
Puddler wcisnął się w fotel z wgłębionym oparciem i siedział, z butelką piwa w
garści, ukazującmi złamany nos z profilu. Na wprost niego, na nie zasłanym
tapczanie pod ścianą, zobaczyłem kobietę. Lampa benzynowa
147
zwisająca z krokwi nie otynkowanego sufitu rozjaśniała ostrym białym światłem
pasma jej blond włosów i twarz chudą, udręczoną, o nozdrzach rozdętych
oburzeniem i spieczonych wargach. %7ływe pozostawały w tej twarzy tylko zimne
brązowe oczy, błyskające spośród zmarszczek. Przekrzywiłem głowę, żeby nie
znajdowała się w ich zasięgu.
Izba nie była duża, ale sprawiała wrażenie straszliwie pustej. Podłoga z gołych
sosnowych desek lepiła się od brudu. Pod lampą stał drewniany stół, na nim stos
brudnych naczyń, a pod ścianą w głębi dwupalnikowa kuchenka naftowa,
przechylona lodówka, zlew pokryty plamami rdzy i blaszany kubełek, do którego
woda kapała ze zlewu.
Wewnątrz panowała taka cisza, ściany z deseczek były tak cienkie, że słyszałem
miarowy syk lampy. I głos Puddlera, kiedy się odezwał: Przecież nie mogę czekać
całą noc. Nie możesz się tego po mnie spodziewać. Muszę wracać do swojej roboty. I
nie podoba mi się ten wóz policyjny przed Narożnym.
- Już to mówiłeś. Wóz nic nie znaczy.
- Powtarzam jeszcze raz. Powinienem już być w Fortepianie. Pan Troy był wściekły,
że Eddie się nie pokazał.
- Szlag go trafiał. - Głos kobiety, ostry i cienki, przypominał jej rysy. - Niech się
wypcha, jak nie jest z pracy Eddie'ego zadowolony.
- Nie masz prawa tak gadać. - Puddler rozejrzał się dokoła. - Nie gadałaś tak, jak
Eddie po wyjściu z mam-ra przyszedł i skamlał o robotę. Jak wyszedł z mamra i
przyszedł skamlać o robotę, i pan Troy mu ją dał...
- Na litość boską! Czy musisz w kółko powtarzać to samo, ty tępaku?
Jego pokryta bliznami twarz pofałdowała się pod wpływem urazy i zdziwienia.
Schował głowę w ramiona, a gruba szyja zmarszczyła się jak szyja żółwia,
- Nie powinnaś tak mówić, Marcie.
- To zamknij jadaczkę inie gadaj o Eddie'em i mam-rze. - Jej głos kąsał niczym
wąskie ostrze noża. - He więzień widziałeś od środka, tępaku?
Zamiast odpowiedzi ryknął w udręce:
- Odwal się ode mnie, słyszysz?
- Dobra, to ty się odwal od Eddie'ego.
- A gdzież, u diabła, on się podziewa?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pobieranie ^ do ÂściÂągnięcia ^ pdf ^ download ^ ebook
Menu
- Home
- 137. MacDonald Laura Z dzieckiem w ramionach
- Laura MacDonald Wytrzymasz tu tylko miesišc
- Aubrey Ross Zylott Wars Collection (pdf)
- Dzieje administracji
- Nicola Cornick Odzyskana narzeczona
- Diana Palmer Mezalians
- Kyle Mills Nieuchwytny
- Sword of the Gael Andrew J. Offutt
- Graham Masterton Podpalacze Ludzi tom 1
- Terry Pratchett Nomów ksićÂga kopania [pl]
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- adam123.opx.pl
Cytat
Fallite fallentes - okłamujcie kłamiących. Owidiusz
Diligentia comparat divitias - pilność zestawia bogactwa. Cyceron
Daj mi właściwe słowo i odpowiedni akcent, a poruszę świat. Joseph Conrad
I brak precedensu jest precedensem. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
Ex ante - z przed; zanim; oparte na wcześniejszych założeniach.