Et unum hominem, et plures in infinitum, quod quis velit, heredes facere licet - wolno uczynić spadkobiercą i jednego człowieka, i wielu, bez ograniczeń, ilu kto chce.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tego obronną ręką. Mogło być o wiele gorzej.
- I tak jest fatalnie... Pójdę do Baby. Tylko ona mi została.
Nie tylko. Miała przecież jeszcze jego. Gdyby tylko chciała... Lecz
wcale nie był tego pewien.
- Zostań, Marisso. Musimy porozmawiać.
- O czym?
- O...
Przenikliwy dzwięk komórki nie pozwolił, żeby dokończył zdanie.
Ktoś znów potrzebował pomocy.
- Doktor Westbrook.
- Tata! Och, jak się cieszę! Czy wszystko w porządku?
- Jen? - Było to właśnie to, czego potrzebował. Usłyszeć głos swojej
córki.
- Tak się martwiłam, kiedy usłyszałam o tym huraganie. Czy dom
nadal stoi?
- Tak, oczywiście. Tylko drobne uszkodzenia, ale dzielnie wszystko
przetrwał. Naprawdę nie ma się czym martwić. Gdzie jesteś, Jen?
- W Paryżu. A co z domem Marissy? Czy też w porządku?
- Nie.
- Ale ona jest...
- Tak. Tu, obok mnie.
- Och, cudownie, że wam się nic nie stało. Proszę, daj mi ją na
chwilę.
Podał jej telefon.
- To Jen. Chce cię usłyszeć.
Oparł się o poduszki i czekał, aż Marissa skończy rozmawiać z jego
córką, chociaż tak naprawdę miał ochotę przejść się.
- W porządku, Jen. Nie płacz. Wszystko będzie w porządku.
Marissa straciła dom, lecz mimo to pocieszała jego córkę. Jeszcze
jeden dowód, ile w niej empatii i współczucia dla innych. Jeszcze
jeden powód, dlaczego ją pokochał.
Przez dłuższą chwilę słuchała, potem powiedziała:
- Tak. Być może... ale obiecuję ci, że nie wyjadę przed twoim
powrotem. Zostanę tu, o ile twój tata nie będzie miał nic przeciwko
temu. Nie sądzę zresztą, żebym znalazła wolny pokój w hotelu w
promieniu co najmniej dwustu kilometrów.
Zwietnie. Czyli zostaje. Greg właśnie o tym marzył: zyskać na czasie.
Tylko po co? By przekonać Marissę, żeby tu została na zawsze?
Niestety najpewniej już podjęła decyzję...
Pożegnała się z Jen, oddała mu telefon i wróciła do skubania
poduszki.
- Podoba ci się tam, dzieciaku? - spytał Greg, nie odrywając oczu od
Marissy.
- Podobało mi się, ale teraz tylko się martwię. O ciebie, tato, i o
Marissę. Wracam wcześniej, mama to zrozumie.
Greg nie był tego pewien.
- Nie, Jen. Nie ma sensu, żebyś wracała wcześniej. Tu panuje jeszcze
chaos. Zostań tam tak długo, jak planowałaś.
- Dobrze. Tato, spróbuj namówić Marissę, żeby nie przyjmowała tej
posady w Chicago. Mnie się wydaje, że tak naprawdę ona wcale tego
nie chce. I wiem też, że ty nie chcesz, żeby ona wyjeżdżała.
Nie, nie chciał. Absolutnie nie chciał.
- To nie zależy ode mnie, Jen.
- Ale możesz w końcu jej powiedzieć, co do niej czujesz. Przecież
wiesz, że ona kocha się w tobie.
- Nie. Wcale tego nie wiem. Ale taką miał nadzieję.
- Oczywiście, że się w tobie kocha. I ja wiem, że ty ją kochasz.
Dlatego nie pozwól jej wyjechać, dobrze?
- Zrobię, co się da.
Oczywiście, że zrobi, nawet jeśli nadciągnie nowy huragan albo
powódz zaleje całe Ocean Vista.
- Dobrze. Zobaczymy się za kilka dni. Tato, kocham cię.
Te trzy słowa znaczyły dla niego o wiele więcej, niż przypuszczała
jego córka. Jakże byłby szczęśliwy, gdyby te trzy słowa usłyszał także
od innej kobiety i żeby ta kobieta nie odchodziła z jego życia.
- Ja też cię kocham, Jen. Uważaj na siebie. - Rozłączył się. - Jak to
dobrze, że Jen zadzwoniła.
- O tak! Greg, pożyczysz mi jutro swojej komórki? Chcę zadzwonić
do Chicago i powiedzieć, ze przyjmuję tę posadę. A moja komórka
padła.
- Nie ma problemu.
Oczywiście, że był problem. I to wielki. Spojrzał na zegarek, podał
telefon Marissie.
- Zadzwoń do nich teraz. Nie ma sensu odkładać tego na pózniej.
Przez chwilę wpatrywała się w komórkę. Na jej twarzy widać było
wahanie.
- Zadzwonię do nich rano. Teraz przede wszystkim marzę o
prysznicu.
- Jak chcesz. Ale coś mi się wydaje, że nie jesteś pewna, czy przyjąć
tę pracę.
Wstała z sofy, obeszła stolik, zatrzymała się przed Gregiem.
- Tak myślisz? A powiedz mi, Greg, czy mam jakieś inne wyjście?
Też wstał.
- Możesz zostać i odbudować dom. -
- To nie będzie już ten sam dom.
- Możesz zostać tutaj, razem ze mną.
- Nie, Greg. Nie chcę doprowadzić do tego, że będziesz miał mnie po
prostu dość.
Odwróciła się na pięcie i wyszła, on zaś przeklął swoją nieudolność.
Nie umiał wyłożyć wszystkiego jasno, kawa na ławę, jak na dorosłego
i mądrego człowieka przystało. Dorosły był na pewno, musiało więc
coś szwankować z tą mądrością...
Ale jeszcze nie było za pózno. Jeszcze nie, dopóki Marissa nie
wsiądzie na pokład samolotu do Illinois. Z tym, że on wcale nie
zamierzał czekać. Postanowił natychmiast zmądrzeć i jak najprędzej
naprawić swój błąd.
Idąc korytarzem, skopał buty z nóg, zdarł z siebie wszystko i nagi
wkroczył do łazienki. Odsunął przezroczyste drzwi kabiny. Marissa na
jego widok krzyknęła i wypuściła mydło z rąk.
- Co... co ty tu robisz?
Przede wszystkim starał się skupić wzrok na jej twarzy, a nie na
równie zresztą cudownej reszcie.
- Muszę wziąć prysznic. Też jestem brudny.
- Nie możesz poczekać, aż skończę?
- Nie, bo muszę ci coś przekazać. Dokładniej, obnażyć swoją duszę.
Dlatego powinienem być przy tej ważnej czynności obnażony.
Skrzyżowała ramiona, by zasłonić piersi. Dobre i to, przynajmniej w
jakimś stopniu pomagało odzyskać zdolność koncentracji.
- Na litość boską, Greg! Idz sobie. Obiecuję, że zostawię ci trochę
gorącej wody.
- Nigdzie nie pójdę.
Strumień wody przewiercał mu plecy, skierował więc sitko prysznica
na ścianę. Teraz nic nie powinno rozpraszać jego uwagi.
- Pytanie pierwsze. Co myślisz o mnie? Chwyciła ręcznik, otarła
sobie twarz.
- A o co ci dokładniej chodzi?
- Dobrze wiesz, o co.
- No... myślę, że jesteś cudownym sąsiadem i wspaniałym lekarzem.
A już lepszego ojca nigdzie nie znajdziesz.
- A co myślisz o mnie jako o mężczyznie? Na jej twarzy zwolna
zaczął pojawiać się
uśmiech.
- Jesteś supergość. To chciałeś usłyszeć?
- Nie. Chciałem usłyszeć, że to, co zdarzyło się między nami w
schronie, nie było li tylko ulotną rozrywką w celu odwrócenia uwagi
od tego, co działo się na dworze.
Uśmiech Marissy znikł.
- Nie, tak nie było. Chciałam być z tobą. Przecież ci to mówiłam.
- Ale odkąd tu wróciliśmy, unikasz mnie. Nawet mnie nie dotknęłaś.
Nie przyszło ci do głowy, że mogłabyś spać ze mną w moim łóżku.
- Przecież... przecież ciebie prawie tu nie ma. No tak. Znów jego
praca jest największą
przeszkodą.
- Nic na to nie poradzę.
- Greg! Przecież doskonale rozumiem, dlaczego tak jest. Ludzie cię
potrzebują.
- A ja potrzebuję ciebie, i to od dawna! Każdego dnia i każdej nocy,
w dobrych i złych chwilach... Marisso! Naprawdę potrzebujemy siebie
nawzajem.
Spojrzała w bok.
- Greg, zrozum... Nie możemy dopuścić, żeby to coś, co zdarzyło się
między nami, przerodziło się w coś poważniejszego. Skomplikujemy
tylko sytuację. Przywykniemy do siebie...
- A nie chcesz tego?
- Chcę...
- Czego chcesz, Marisso? Bo jakoś trudno mi ciebie rozszyfrować.
- Ja... chcę skończyć się myć. A ty czego chcesz?
- Chcę, żebyś została w Ocean Vista. Na zawsze.
Jej palce zacisnęły się na ręczniku.
- Boisz się, że nowi sąsiedzi się nie sprawdzą?
- Nie. - Wciągnął głęboko powietrze, szykując się do złożenia swego
serca u stóp najwspanialszej i najcudowniejszej kobiety na świecie. -
Kocham cię, Marisso.
Kocham cię...
Słysząc tę deklarację, omal nie padła na mokrą, śliską posadzkę. Albo
może i nie dosłyszała, dlatego zapragnęła powtórki.
- Co?
- Kocham cię.
Nie, to niemożliwe. Jak to mogło się stać? Tak nagle, tak łatwo. Stoi
przed nią i mówi, że ją kocha, dając tym samym najsłodszą
odpowiedz na jej największe marzenia.
- Aha... Tak mi się zdawało, że to właśnie usłyszałam. Teraz próbuję [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jutuu.keep.pl
  • Menu

    Cytat


    Fallite fallentes - okłamujcie kłamiących. Owidiusz
    Diligentia comparat divitias - pilność zestawia bogactwa. Cyceron
    Daj mi właściwe słowo i odpowiedni akcent, a poruszę świat. Joseph Conrad
    I brak precedensu jest precedensem. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
    Ex ante - z przed; zanim; oparte na wcześniejszych założeniach.