Et unum hominem, et plures in infinitum, quod quis velit, heredes facere licet - wolno uczynić spadkobiercą i jednego człowieka, i wielu, bez ograniczeń, ilu kto chce.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 SłyszałeS kiedyS o superburzy?
Potrz¹sn¹Å‚em gÅ‚ow¹.
 W pewnych okolicznoSciach kilka burz mo¿e wspi¹æ siê na siebie.
Czasami osi¹gaj¹ nawet dziesiêæ kilometrów wysokoSci.
Słyszałem bicie swojego serca.
99
 Ale ta burza ju¿ ma dziesiêæ kilometrów. Niebawem zacznie zrywaæ
domy z fundamentów. Zrówna wszystko z ziemi¹. To coS takiego jak stacjo-
narne tornado szerokoSci pół kilometra.
 A wiêc jeSli mam racjê, jeSli ten starzec chce mnie ukaraæ, nie mogê
uciec. JeSli ¿ona i syn zostan¹ przy mnie, te¿ bêd¹ musieli zgin¹æ.
 ZakÅ‚adaj¹c, ¿e mamy racjê. Muszê jednak zaznaczyæ, ¿e nie ma ¿ad-
nych naukowych powodów potwierdzaj¹cych twoj¹ teoriê.
 Wydaje mi siê, ¿e oszalaÅ‚em.
Nale¿y wykluczyæ to, co prawdopodobne, a nastêpnie to, co mo¿liwe.
To, co zostaje, musi tÅ‚umaczyæ fakty. JeSli Gail i Jeff nie opuszcz¹ mnie, umr¹.
Ale nie mogÅ‚em znieSæ rozÅ‚¹ki z nimi.
WiedziaÅ‚em, co muszê zrobiæ. DotarÅ‚em do domu. Jeff trz¹sÅ‚ siê w go-
r¹czce. Gail kaszlaÅ‚a, oskar¿aj¹c mnie wzrokiem.
Sprzeciwili siê, gdy oznajmiÅ‚em im swoj¹ decyzjê, ale w koñcu musieli
siê zgodziæ.
 JeSli to jest prawda  mówiłem  to po moim wyjexdzie burza ustanie
i znów zobaczycie sÅ‚oñce.
 A ty? Co bêdzie z tob¹?
 Módlcie siê.
PojechaÅ‚em autostrad¹ na zachód. Burza pod¹¿aÅ‚a za mn¹.
Iowa, Nebraska. Trzy tygodnie przedzieraÅ‚em siê we wSciekÅ‚ej ulewie do
Kolorado. Jazda przez spowite deszczem góry byÅ‚a istnym szaleñstwem.
W koñcu dotarÅ‚em do pustynnego miasteczka. OdnalazÅ‚em przydro¿ny kra-
mik.
Ale nie było tam ani Sladu paciorków i Swiecidełek. Strugi deszczu za-
mieniaÅ‚y pyÅ‚ w bÅ‚oto, a ja czÅ‚apaÅ‚em w tej mazi, wypytuj¹c o zaklinacza po-
gody.
 Zachorował  powiedział sklepikarz.
 Gdzie jest?
 Sk¹d mam wiedzieæ? Niech pan popyta w rezerwacie.
DwadzieScia kilometrów w¹sk¹, krêt¹, bÅ‚otnist¹ drog¹. SkaÅ‚y byÅ‚y tak
gor¹ce, ¿e a¿ parowaÅ‚y w deszczu. Samochód zeSlizn¹Å‚ siê i oparÅ‚ na podwo-
ziu. Towarzyszyły mi błyskawice i huk piorunów, gdy biegłem przed siebie,
krzycz¹c na caÅ‚y gÅ‚os. ZatrzymaÅ‚em siê przed najwiêkszym budynkiem w re-
zerwacie. ByÅ‚ w¹ski i dÅ‚ugi, caÅ‚y z kamienia. UderzyÅ‚em w drzwi. OtworzyÅ‚
mi mê¿czyzna w mundurze agenta rz¹dowego.
OpowiedziaÅ‚em mu o tym, co siê staÅ‚o.
100
ZmarszczyÅ‚ podejrzliwie brwi. OdwróciÅ‚ siê i powiedziaÅ‚ coS do siedz¹-
cych tam Indian w ich jêzyku. Odpowiedzieli mu.
Skin¹Å‚ gÅ‚ow¹.
 Widaæ bardzo go pan potrzebuje  zwróciÅ‚ siê do mnie  skoro przyje-
chaÅ‚ pan w tak¹ burzê. Zd¹¿yÅ‚ pan w ostatniej chwili. Starzec umiera.
Indianin le¿aÅ‚ bez ruchu na łó¿ku w szpitalu rezerwatu. Wygl¹daÅ‚ jak
objedzona z ziaren kolba kukurydzy. Otworzył powoli oczy. Rozpoznał mnie.
 Teraz ci wierzê  powiedziaÅ‚em.  Proszê, powstrzymaj deszcz.
Starzec oddychaÅ‚ ciê¿ko.
 Moja ¿ona i syn wierz¹ w twoje sÅ‚owa. To niesprawiedliwe, ¿eby oni
te¿ cierpieli. Proszê ciê. Nie powinienem byÅ‚ mówiæ tego, co wtedy powie-
działem. Przepraszam. Powstrzymaj deszcz.
Indianin poruszyÅ‚ siê.
UpadÅ‚em na kolana i pocaÅ‚owaÅ‚em go w rêkê. RozpÅ‚akaÅ‚em siê.
 Wiem, ¿e nie zasÅ‚ugujê, ale bÅ‚agam ciê. DostaÅ‚em nauczkê. Powstrzy-
maj deszcz.
Zaklinacz przyjrzaÅ‚ mi siê i powoli lekko skin¹Å‚ gÅ‚ow¹. Lekarz próbo-
waÅ‚ zatrzymaæ starca, ale jego siÅ‚y byÅ‚y nadzwyczajne. WstaÅ‚ z łó¿ka i do-
wlókÅ‚ siê na Srodek sali. Powoli, z widocznym bólem, zanuciÅ‚ i zacz¹Å‚ tañ-
czyæ.
BÅ‚yskawice i grzmoty uderzyÅ‚y ze zdwojon¹ moc¹. Deszcz zaÅ‚omotaÅ‚
w szyby. Starzec zakoÅ‚ysaÅ‚ siê szybciej. Burza jakby zwariowaÅ‚a. Wytê¿yÅ‚a
wszystkie siły& i ucichła.
Zaklinacz upadÅ‚. SkoczyÅ‚em do niego i pomogÅ‚em lekarzowi zanieSæ go
do łó¿ka.
 O maÅ‚o go pan nie zabiÅ‚  krzykn¹Å‚ lekarz.
 A wiêc on ¿yje?
 Z pewnoSci¹ nie dziêki panu.
Ja jednak wypowiedziaÅ‚em wÅ‚aSnie to sÅ‚owo:  Dziêki . KierowaÅ‚em je
do starego zaklinacza deszczu i do sił niebios.
WyszedÅ‚em ze szpitala. Widok sÅ‚oñca, niegdyS tak powszedni, wzruszyÅ‚
mnie do Å‚ez.
Cztery dni póxniej, ju¿ w Iowa, odebraÅ‚em telefon. DzwoniÅ‚ agent rz¹do-
wy z rezerwatu. ZawiadomiÅ‚ mnie, ¿e starzec zmarÅ‚ tego dnia rano.
OdwróciÅ‚em siê do Gail i Jeffa. Choroba minêÅ‚a. Od tygodna SwieciÅ‚o tu
sÅ‚oñce, wiêc ich skóra znów pokryÅ‚a siê opalenizn¹. Prawie zapomnieli, ¿e
koszmar omal nie zniszczyÅ‚ nas i naszej miÅ‚oSci. Nie wierzyli ju¿ w moc In-
dianina i twierdzili, ¿e deszcz i tak przestaÅ‚by padaæ, bez wzglêdu na to, co
bym zrobił.
101
Ale oni nie byli w tamtym szpitalu, nie widzieli jego tañca. Nie rozumiej¹.
OdÅ‚o¿yÅ‚em sÅ‚uchawkê i przeÅ‚kn¹Å‚em Å‚zy. WyszedÅ‚em przed nasz dom na
wzgórzu i spojrzaÅ‚em przepeÅ‚niony podziwem w cudowny bÅ‚êkit nieba.
OdwróciÅ‚em siê i omal nie straciÅ‚em równowagi.
Od zachodu nadci¹gaÅ‚a Sciana ciemnych, gêstych chmur. OtoczyÅ‚ mnie
podmuch chłodnego wiatru.
Dwunasty wrzeSnia. Temperatura wynosiÅ‚a dwadzieScia piêæ stopni, ale
szybko spadÅ‚a do dziesiêciu, a potem do zera.
Deszcz min¹Å‚. Zaklinacz zrobiÅ‚ to, o co go prosiÅ‚em. Ale nie wzi¹Å‚em
pod uwagê jego poczucia humoru.
PowstrzymaÅ‚ deszcz, a jak¿e.
Ja jednak miaÅ‚em okropne przeczucie, ¿e Snieg nigdy nie przestanie pa-
daæ.
102

103

osÅ‚o tam drzewo, pamiêtam. Przysi¹gÅ‚bym, ¿e je rozpoznam, bo wygl¹-
dało niezwyczajnie.
Stało po mojej lewej stronie, w pewnej odległoSci od autostrady. Z po-
cz¹tku jawiÅ‚o mi siê jako plama w faluj¹cym od gor¹ca powietrzu, lecz w miarê
zbli¿ania jego szkieletowaty ksztaÅ‚t rysowaÅ‚ siê coraz wyraxniej. WÅ‚aSnie ten
dziwny, wyrazisty ksztaÅ‚t w pierwszej chwili przykuÅ‚ moj¹ uwagê. W koñcu
byÅ‚ sierpieñ, a o tej porze roku drzewa  nawet te nieliczne, które mo¿na zo-
baczyæ w Nebrasce  maj¹ gêste listowie. To drzewo byÅ‚o nagie.
Martwe, pomySlaÅ‚em. I co z tego? Nie ma powodu, ¿eby chmurzyæ czo-
Å‚o. Ale wÅ‚aSnie wtedy to spostrzegÅ‚em, i zdaje mi siê, ¿e podSwiadomie zare-
agowałem, nim dotarło do mnie, co przypomina sylwetka drzewa.
Przypomina, to za mało powiedziane.
PoczuÅ‚em siê nieswojo. Drzewo wygl¹daÅ‚o jak olbrzymia menora, ¿y-
dowski Swiecznik u¿ywany podczas obrzêdów religijnych. Osiem Swiec w rzê-
dzie. Zamiast Swiec sterczaÅ‚y pionowo nagie gaÅ‚êzie. Dziwne mrowienie prze-
biegło mi po skórze. To tylko wybryk natury, pomySlałem, ale mimo woli
zadaÅ‚em sobie pytanie, czy ktoS specjalnie ogoÅ‚ociÅ‚ drzewo, aby nadaæ mu
ten szczególny kształt, i w ten sposób je zabił.
Przypadkowy czy nie, ten ksztaÅ‚t nasuwaÅ‚ uderzaj¹ce skojarzenia: sym-
bol religijny z martwego drzewa, jakby znak bÅ‚ogosÅ‚awieñstwa rozpostarty
nad pustynn¹ zachodni¹ równin¹. PomySlaÅ‚em o JaÅ‚owej Ziemi Eliota.
Przez ostatnie dwa tygodnie biwakowaliSmy z przyjaciółmi ze szkoły
w górach Wind River w stanie Wyoming. £owiliSmy ryby, włóczyliSmy siê,
wspinaliSmy na skaÅ‚y, ale wiêkszoSæ czasu spêdzaliSmy siedz¹c przy ogni-
sku, gotuj¹c, popijaj¹c i wspominaj¹c stare czasy. Nasze spotkanie po latach,
tak dÅ‚ugo odkÅ‚adane, upÅ‚ynêÅ‚o zbyt szybko. MusieliSmy siê rozdzieliæ i ru- [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jutuu.keep.pl
  • Menu

    Cytat


    Fallite fallentes - okłamujcie kłamiących. Owidiusz
    Diligentia comparat divitias - pilność zestawia bogactwa. Cyceron
    Daj mi właściwe słowo i odpowiedni akcent, a poruszę świat. Joseph Conrad
    I brak precedensu jest precedensem. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
    Ex ante - z przed; zanim; oparte na wcześniejszych założeniach.