Et unum hominem, et plures in infinitum, quod quis velit, heredes facere licet - wolno uczynić spadkobiercą i jednego człowieka, i wielu, bez ograniczeń, ilu kto chce.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Corbinów. Dan i Richard, dwaj wytrawni kanciarze, posiadali hotele w różnych częściach świata.
Dowiedziawszy się, że Luc chętnie wróciłby do Nowego Orleanu, przenieśli go do swego hotelu
w pobliskim mieście Lafayette.
Bracia chcieli tanim kosztem wejść w posiadanie pierwszorzędnego hotelu w samym N owym
Orleanie. Wywąchali, że Hotel Marchand jest w trudnej sytuacji finansowej, i postanowili go
przejąć. Po to, by jak najbardziej zbić cenę, należało popsuć mu opinię. Ułożyli w tym celu plan
działań podważających wiarygodność hotelu, by odstraszyć klientelę i w efekcie uniemożliwić
Anne spłacanie hipotecznego długu, o którego istnieniu dowiedzieli się przez swoich szpiegów.
A gdy zostałaby zmuszona do sprzedania hotelu, bracia kupiliby go za bezcen.
W ramach tego planu Luc zdobył w Hotelu Marchand posadę animatorą wolnego czasu. Był na
tyle sprytny, że wkrótce stał się człowiekiem niezastąpionym. Tak zaczęła się jego gra w kotka i
myszkę. Dopuszczał się najrozmaitszych aktów sabotażu, takich jak wkładanie odłamków szkła
w poskładane ręczniki czy usuwanie rezerwacji z hotelowego komputera. Szkło w ręcznikach
zostało wprawdzie odkryte, ale znikające rezerwacje zaczęły podważać zaufanie gości. A teraz
dalsze szkody wyniknÄ… z powodu awarii prÄ…du.
Luc powinien odczuwać satysfakcję. Cóż, kiedy przed jego oczami uparcie pojawiała się życz-
liwie uśmiechnięta twarz Anne albo wesoła buzia małej Daisy Rose.
Tylko myśl o złej babce na nowo rozniecała w sercu Luca dawną żądzę zemsty. Celeste Robi-
chaux rzeczywiście przypominała potwora, o którego okrutnym postępowaniu opowiadał mu oj-
ciec. W hotelu bywała. bardzo rzadko, a gdy się tam zjawiała, kroczyła wyniośle niczym carowa
Katarzyna, traktując wszystkich jak niewolników. Luca w ogóle nie zauważała, traktowała go jak
powietrze. Nic dziwnego, myślał Luc, że ojciec uciekł przed nią z Nowego Orleanu.
Z dziedzińca dobiegły go dzwięki muzyki i wesołe nawoływania. Luc poprawił niesiony na
lewym ramieniu stos latarek i skierował się w tamtą stronę. Chyba nie docenił magicznej
atmosfery Nowego Orleanu. Egipskie ciemności najwyrazniej nie przeszkadzały gościom w za-
bawie.
Po wyjściu z galerii na ulicę Sylvie momentalnie zdała sobie sprawę, że zdarzyło się coś
znacznie poważniejszego niż lokalna awaria prądu. Nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie paliła się ani
jedna latarnia i wszystkie okna były ciemne. Poczuła przerażenie na myśl o wielkiej, niewiado-
mej katastrofie.
Kiedy uczepiła się kurczowo jego ręki, Jefferson wyczuł jej strach. Sylvie była z wizytą w No-
wym Jorku w dniu ataku na wieZe WTC. Znajdowała się wprawdzie na drugim końcu miasta,
lecz straszne wspomnienie tamtego dnia na długo wryło się w jej pamięć. Jeśli nawet upływ
czasu nieco je łagodził, to jednak nie na tyle, by przy pierwszej okazji nie ożyło z całą siłą.
- Czy nie sądzisz, że to może być ... ? - wyszeptała przez ściśnięte gardło.
Nie musiała kończyć zdania.
- Raczej nie - odparł. Jego zdaniem nic nie wskazywało na atak terrorystyczny, niemniej trudno
było wykluczyć najgorsze. - Na wszelki wypadek zadzwoń do domu.
Sylvie nie przywykła na nikim polegać. Normalnie to ona stawiała trudnościom czoło i dodawała
innym otuchy. To, iż wszechogarniające ciemności pozbawiły ją zwykłej pewności siebie,
odebrała jako osobiste upokorzenie.
Szybko wyciągnęła komórkę i wybrała numer.
W napięciu liczyła kolejne sygnały: pierwszy, drugi, trzeci ...
- Mamo, to ty? - zapytała.
- Dlaczego mówisz takim zdyszanym głosem, moje złotko? Czyżbyś uciekała przed swoim ko-
chasiem?
To nie mama. Anne nie miała tak ciętego języka. - Powiedz, babciu, czy u was wszystko w po-
rzÄ…dku?
- W jak najlepszym, oczywiście pomijając fakt, że twoja matka zanudza mnie na śmierć swoją
marnÄ… grÄ… w szachy. Poza tym nie dzieje siÄ™ nic godnego uwagi. Dlaczego pytasz?
- Sylvie, czy coś się stało? - Tym razem była to jej matka, która naj widoczniej odebrała babci
sÅ‚uchawkÄ™·
- Nic takiego, mamo - odparła. Od czasu zawału Sylvie starała się chronić matkę przed gwał-
townymi emocjami. - Po prostu w galerii Maddy, gdzie odbywa się przyjęcie, przed chwilą
wysiadł prąd, więc chciałam się upewnić, czy wy nie siedzicie również w ciemnościach.
- Jakiś czas temu światła rzeczywiście zaczęły mrugać, ale potem wszystko się uspokoiło -
odparła Anne, lecz w następnej chwili z jej gardła wyrwało się ciche: - Ach!
- Mamo? Co się dzieje? U was też zgasło światło?
- Nie, u nas nie, ale pomyślałam, że zaciemnienie mogło dosięgnąć hotelu, który jest położony
znacznie bliżej galerii Maddy niż my. Pojadę sprawdzić, co się tam dzieje.
- Nie, mamo, nigdzie nie pojedziesz - zaprotestowała Sylvie. - Nie możesz zostawić Daisy Rose
bez opieki. Ja tam pojadę jak najszybciej. Bo jeżeli w hotelu też zgasło światło, muszę się
osobiście upewnić, czy coś nie grozi moim obrazom w galerii, zwłaszcza wypożyczonym z mu-
zeum. Nie mówiąc już o pożyczonym od babci płótnie Wyetha. - Sylvie nie posiadała się z rado-
ści, gdy Celeste wyraziła zgodę na to, by wnuczka przez kilka miesięcy eksponowała jej
bezcenny obraz w hotelowej galerii.
- O mój Boże, obrazy! - jęknęła Anne. Sylvie ugryzła się w język, ale było już za pózno. Kiedy
nauczy się ważyć słowa, żeby matki nie denerwować!
- Nie martw się, mamo, w razie czego prześpię się w galerii na kanapie, żeby ich pilnować -
uspokoiła ją Sylvie. Kończąc rozmowę, dodała: - U całuj ode mnie Daisy Rose i śpij spokojnie.
- Daisy Rose? - pytającym tonem odezwał się Jefferson, który słyszał jej rozmowę.
- To moja córeczka - wyjaśniła Sylvie. A co? - dodała, gdy zrobił zdziwioną minę.
Wziąwszy Sylvie za łokieć, odprowadził ją na bok, aby zejść z drogi wysypującemu się z galerii
tłumowi gości. Nie było wśród nich Blake'a, którego zostawili razem z Maddy na zapleczu bu-
dynku. Znając przyjaciela, nie miał wątpliwości, iż Blake wykorzysta sytuację do własnych
celów.
- Zdaje się, że w wiadomych formularzach zapomniano wspomnieć nie tylko o mojej córce.
- Jak to? - zdumiała się Sylvie, przeklinając w duchu swoje niemądre siostry. - Nie wiedziałeś,
że mam córeczkę?
- Ano nie - odparł, kręcąc głową. I zaraz zapytał: - A ile ma lat? - Było mu żal, że Emily tak
szybko dorasta i staje się coraz bardziej samodzielna. Trochę tęsknił do lat, kiedy była małą
dziewczynką wsłuchaną w każde słowo tatusia.
Na chodniku zbierało się coraz więcej zdezorientowanych ludzi. Mało brakowało, a wpadłby na
nich mężczyzna, który, sądząc z ubioru, bardziej przypominał amatora futbolowego meczu niż
wernisażu.
- Trzy lata i dwa miesiące - odparła Sylvie. Zostawiłam ją pod opieką mojej matki i babki.
Przypomniał sobie, jakie miewał kiedyś problemy ze znalezieniem cierpliwej babysitterki dla
Emily, kiedy była w tym wieku.
- Myślisz, że wyjdą z tego bez szwanku? Sylvie roześmiała się. Czując chłód wieczoru, owinęła
się ciaśniej babcinym szalem.
- Od razu widać, że nie znasz mojej babki.
Mimo dość podeszłego wieku poradziłaby sobie z całą zgrają rozwydrzonych maluchów. -
Rozmawiając z Jeffersonem, raz po raz usiłowała się połączyć z recepcją hotelową, ale nikt nie
podnosił słuchawki. Coraz bardziej niespokojna, zadzwoniła na komórkę Charlotte. Usłyszała, że
abonent jest poza zasięgiem. - Dlaczego nikt nie odbiera?
- No to pojedzmy zobaczyć na miejscu, co się tam dzieje - zaproponował Jefferson. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jutuu.keep.pl
  • Menu

    Cytat


    Fallite fallentes - okłamujcie kłamiących. Owidiusz
    Diligentia comparat divitias - pilność zestawia bogactwa. Cyceron
    Daj mi właściwe słowo i odpowiedni akcent, a poruszę świat. Joseph Conrad
    I brak precedensu jest precedensem. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
    Ex ante - z przed; zanim; oparte na wcześniejszych założeniach.